Rodzina Reimann, która została wielokrotnie opisywane w doniesieniach prasowych jako „tajemnica” szacuje się, że majątek wynosi około 33 miliardów euro, czyli około 37 miliardów dolarów, według AFP i jest uważany za drugi najbogatszy w Niemczech. JAB Holdings nie odpowiedział na prośbę o komentarz. Strona główna | Przeglądaj katalog | Wyszukaj | Zestawienia | Profil użytkownika | Pomoc > Ostatnia>> Przeglądaj katalogAutorzyTytułySerieUKDHasła Przedmiotowe WyszukajWyszukiwanie złożone Zestawienialista publikacjilista wszystkich publi...Nowa lista publikacjinowości biblioteczne c...nowości biblioteczne m...nowości biblioteczne m...nowości biblioteczne s...test Profil użytkownikaZaloguj się Pomoc Copyright © MOL Sp. z 2008-2019
Robotnicy przymusowi z Polski. Niemieckie panowanie w Polsce; Polacy w Niemczech; Stefania Włodarczyk ; Robotnicy przymusowi z Holandii. Cees Louwerse; Frits Winkelmolen ; Włoscy więźniowie. Sytuacja włoskich internowanych żołnierzy; Obóz włoski w Hilkerode; Giuseppe Chiampo; Sisto Quaranta ; Na wsi. Ciężka praca; Tło, zakres; Praca
Katalog - Hasła przedmiotowe Przeglądanie katalogu wg haseł przedmiotowych 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 A Ą B C Ć D E Ę F G H I J K L Ł M N Ń O Ó P Q R S Ś T U V W X Y Z Ź Ż Robotnicy przymusowi - Niemcy - 1939-1945> Ostatnia>>

W następnych dniach leżało na ulicach dużo trupów i nie znano przyczyny ich śmierci. Polscy robotnicy przymusowi przez 5 lat wojny bardzo dobrze poznali miasto. W momencie kiedy w Szczecinie pojawili się 28 kwietnia 1945 roku pierwsi emisariusze polskiej władzy, okazali się wręcz nieocenionymi pomocnikami.

Ogólnie więc miałem tam dobre warunki, a i praca nie była szczególnie ciężka, bo przecież w domu też pracowałem na roli. Poza tym oprócz mnie w gospodarstwie pomagał też niemiecki pracownik. Nazywał się Heinrich Koll. Był do mnie przyjaźnie nastawiony i nie czułem z jego strony żadnej wrogości. Najbardziej dokuczała mi tęsknota za rodziną. Zdarzało się, że płakałem. W czasie wojny został Ojciec wywieziony na roboty do Niemiec. Jak do tego doszło? To było zimą 1943 roku. Miałem wtedy niespełna siedemnaście lat. Niemcy w tym czasie na wszelkie sposoby starali się zdobyć ludzi do pracy na terenie Rzeszy: na roli, w fabrykach, w kopalniach. Rąk do pracy brakowało, bo sami Niemcy walczyli o „nowy porządek w Europie”. Siły roboczej szukali więc w krajach okupowanych, między innymi przez łapanki na ulicach miast. Natomiast na wsi sołtys danej miejscowości miał regularnie wyznaczać określoną liczbę mieszkańców do pracy w Rzeszy. I tak też się stało w moich rodzinnych Mokrzyskach. Do naszego domu przyszło zawiadomienie, że zostałem do takiej pracy wyznaczony. Mam to zawiadomienie do dziś. Przed wywiezieniem na roboty mogłaby mnie uchronić praca na rzecz niemieckiego wysiłku wojennego, tyle że w Mokrzyskach nic takiego nie robiłem. Nie można było też takiego zatrudnienia załatwić od ręki. Ojciec chciał mnie więc ukryć u rodziny w Lubelskiem, gdzie mieszkali bracia mojej mamy, ale się nie zgodziłem. Bałem się, że jeśli zniknę bez śladu, moi najbliżsi będą z tego powodu represjonowani. Powiedziałem więc do ojca: „Na dobre czy na złe – pojadę”. Spakowałem się, pożegnałem z bliskimi i 31 stycznia 1943 roku stawiłem się na stacji kolejowej w Brzesku. Co było potem? Najpierw całą grupą zostaliśmy umieszczeni w obozie przejściowym w Krakowie, utworzonym w budynku szkoły średniej przy ul. Wąskiej. Tam byliśmy przygotowywani do wyjazdu. W jaki sposób? Dezynfekcja, strzyżenie, sprawdzanie dokumentów i danych. Spędziliśmy tam około tygodnia. Pamiętam, że odwiedziła mnie mama z wujkiem. Przywiozła mi jeszcze jakąś ciepłą kapotę i trochę jedzenia. Wydawało się jej, że nie dość dobrze wyposażyła mnie na drogę. Nie mogłem do nich zejść. Stali na ulicy, a ja byłem przy oknie jednej z sal na pierwszym czy drugim piętrze. Stamtąd z nimi rozmawiałem. Ilu was było w tym obozie? Dokładnie nie pamiętam, może dwieście osób. Po tygodniu wsadzili nas do pociągu i z Krakowa Głównego wywieźli na zachód. To był pociąg osobowy. W czasie drogi zapisywałem wszystkie mijane stacje, ale ta lista gdzieś mi zginęła. Na pewno jechaliśmy przez Drezno. Podróż trwała dwa dni. Co jakiś czas nasz pociąg zatrzymywano, by przepuścić transporty wojskowe. W końcu dojechaliśmy do Wuppertalu w Westfalii. Tam ponownie umieszczono nas w obozie przejściowym, gdzie przeszliśmy podobną procedurę jak wcześniej w Krakowie. Następnego dnia znowu do pociągu – tym razem do Kolonii. Tam rozdzielili nas na mniejsze grupy i przyczepami ciągniętymi przez traktory zawieźli do Bonn oddalonego od Kolonii jakieś trzydzieści kilometrów. Byliśmy po lewej stronie Renu i nie przejeżdżaliśmy przez niego na drugi brzeg. W Bonn trafiliśmy do miejscowego urzędu pracy. Wszystkich umieścili na dużej hali, gdzie rozpoczęło się przydzielanie do konkretnych prac. Polegało to na tym, że jeden z urzędników wywoływał poszczególne zawody, na które było zapotrzebowanie, a ludzie się zgłaszali. Tyle że ja nie miałem żadnego zawodu. Zostałem na końcu w grupie około dwudziestu osób: kobiet i mężczyzn. Wtedy przyszli bauerzy, czyli niemieccy gospodarze, i każdy wybierał dla siebie robotników do pracy na wsi. Najpierw wybrał mnie gospodarz, któremu – jak mi się wydawało – nie najlepiej patrzyło z oczu. Wymknąłem się więc do grupy osób jeszcze bez przydziału i trafiłem do gospodarza, który robił lepsze wrażenie. Czy to się później potwierdziło? Wybrał czterech mężczyzn i jedną dziewczynę i zabrał nas do jednej wioski, ale rozdzielił do różnych gospodarstw. To było Niederbachem oddalone od Bonn o jakieś dwadzieścia kilometrów. W linii prostej wioska leżała trzy kilometry na zachód od Renu. Ostatecznie zostałem przywieziony do domu małżeństwa w średnim wieku. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, było już późno. Dali mi więc ciepłe łóżko i dopiero na drugi dzień rano zaczęła się moja praca. Muszę przyznać, że trafiłem szczęśliwie. A gospodarz, który najpierw mnie wybrał na hali w Bonn, mieszkał w sąsiedniej wiosce i jak się okazało był miejscowym nazistą. Bardzo źle traktował swoich przymusowych robotników. Do tego stopnia, że pracujący u niego napisali skargę do urzędu w Bonn. Przeczucie więc mnie nie myliło. Kim byli ludzie, u których Ojciec pracował? To byli katolicy, bardzo dobrzy ludzie – Elizabeth i Klemens Geodelsowie. Mieli syna Josepha i trzy córki. Jedna była starsza ode mnie, średnia w moim wieku, a najmłodsza miała czternaście lat. Syn był w wojsku, w 6. Armii Polowej gen. Friedricha von Paulusa i walczył pod Stalingradem. Kiedy tam przybyłem, było już po bitwie o Stalingrad, bo kapitulację ogłoszono 2 lutego 1943 roku. Czy syn gospodarzy przeżył? Nie wiadomo, co się z nim stało: czy poległ w walkach, czy dostał się do niewoli i tam zmarł. Moi gospodarze dostali zawiadomienie, że ich syn „zaginął w walce”, cały czas mieli więc nadzieję, że wróci. Każdego dnia modlili się w tej intencji na różańcu. Nie wrócił jednak i nie przysłał też żadnej wiadomości. Jak był Ojciec traktowany przez niemieckich gospodarzy? Bardzo dobrze. Miałem swój pokój i łóżko z ciepłą pierzyną. Zapewniali mi wikt i opierunek. Na święta dostawałem bieliznę albo ubranie. Jadłem to samo, co oni, przy jednym stole, choć – jak się później dowiedziałem – było to zabronione i gospodarzom groziła za to kara. Rasa panów nie mogła siedzieć przy jednym stole z podludźmi. Nie mogliśmy też razem z Niemcami chodzić do kościoła. Raz w miesiącu była Msza dla przymusowych robotników. Za złamanie tego zakazu groziła kara siedmiu dni obozu. Ogólnie więc miałem tam dobre warunki, a i praca nie była szczególnie ciężka, bo przecież w domu też pracowałem na roli. Poza tym oprócz mnie w gospodarstwie pomagał też niemiecki pracownik. Nazywał się Heinrich Koll. Był do mnie przyjaźnie nastawiony i nie czułem z jego strony żadnej wrogości. Najbardziej dokuczała mi tęsknota za rodziną. Zdarzało się, że płakałem. Kiedyś orząc, wzdychałem do nieba, prosząc Boga, by pocieszył moich rodziców i powiedział im, że u mnie wszystko w porządku, bo rzeczywiście gospodarze byli dobrymi ludźmi. Miałem szczęście. Wielu polskich przymusowych robotników ciężko pracowało w fabrykach i kopalniach albo było wyzyskiwanych przez niemieckich bauerów. W naszej wiosce tylko jeden gospodarz należał do nazistowskiej Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników (NSDAP), ale i on nie szykanował pracujących u niego ludzi. Czy rozmawialiście na temat nazizmu, Hitlera i wojny? Sam nigdy takich rozmów nie zaczynałem. Na początku po prostu nie zdawałem sobie sprawy z tego, czym jest nazizm. Zresztą przyjechałem do Niemiec bez znajomości języka. Później z pojedynczych zdań, z zachowania czy nawet ze stosunku do mnie mogłem wywnioskować, że moi gospodarze nie byli przychylni Hitlerowi. Oczywiście nie mogli mówić o tym wprost, ale kiedyś gospodarz tłumaczył mi, że Nadrenia, gdzie leżała ich wioska, po pierwszej wojnie światowej była w strefie wpływów Ententy, czyli sojuszu Francji, Wielkiej Brytanii i Rosji. Dopiero w 1936 roku wkroczył tam Hitler, ale tak naprawdę oni nie mają nic wspólnego z „Prusakami”. Czy rzeczywiście tak było? Takie miałem wrażenie. Jedynie najmłodsza córka, która dopiero co skończyła szkołę, wykazywała tendencje pronazistowskie. Czy spotykał Ojciec innych przymusowych robotników? Oficjalnie mogliśmy spotykać się raz w miesiącu na Mszy i coniedzielnych spotkaniach organizowanych przez nadzorującego nas esesmana – von Brauna. Jednak także poza tymi dwiema sytuacjami kontaktowaliśmy się ze sobą, choć – jak mówiłem – było to zabronione. Czego dotyczyły te niedzielne spotkania? Odbywały się one w sąsiedniej miejscowości, w dużej hali. Musieli być obecni na nich wszyscy przymusowi robotnicy z całego regionu. Von Braun mówił nam, jakie to wielkie szczęście nas spotkało, że możemy pracować dla Rzeszy, która tak się dla nas wykrwawia i która uratowała nas przed polskim reżimem. Krótko mówiąc, indoktrynował nas, ale jego słowa padały niczym groch o ścianę. Kiedyś mówił o Bydgoszczy. 3 września 1939 roku doszło tam do walk wojsk polskich z dywersantami niemieckimi, których wspomagali miejscowi Niemcy. Część schwytanych Niemców rozstrzelano. Propaganda III Rzeszy mówiła o Bromberger Blutsonntag – „krwawej niedzieli” i po wkroczeniu wojsk niemieckich do Bydgoszczy te wydarzenia stały się dla okupanta pretekstem do ogromnych represji. Miały wtedy miejsce egzekucje na polskiej ludności cywilnej, wielu Polaków wywieziono też do obozów koncentracyjnych. Kiedy von Braun z przejęciem mówił o tym, jak to Polacy mordowali w Bydgoszczy niewinnych Niemców, ktoś zawołał: „Das ist nicht Wahr!” – „To nie prawda!”. Von Braun wściekł się i krzyczał: „Wer hat das gesagt?” – „Kto to powiedział?”. Wyzywał nas od tchórzy, ale nikt się nie przyznał, a on ostatecznie nie dociekał. W każdym razie cieszyliśmy się, że ktoś mu się sprzeciwił. Wspomniał Ojciec o tym, że przymusowi robotnicy nie mogli jeść przy jednym stole z niemieckimi gospodarzami i chodzić z nimi do kościoła. Czego jeszcze nie wolno wam było robić? Jak już mówiłem, nie można się nam było spotykać. Nie mogliśmy jeździć do pracy rowerem, musieliśmy chodzić pieszo, nawet jeśli była to znaczna odległość. Poza tym nie było mowy o jakichś relacjach między Niemcami a robotnikami przymusowymi na płaszczyźnie czysto ludzkiej. Jeśli przymusowy robotnik zakochał się w Niemce i wyszło to na jaw, był wieszany, a dziewczynie golono do łysa głowę i obwożoną ją po okolicy. O tym opowiada film Andrzeja Wajdy „Miłość w Niemczech”. W miejscowości, gdzie pracowałem, nie było takich przypadków, ale słyszałem o nich. Pamiętam też, że kiedyś najmłodsza córka mojego gospodarza zapytała mnie, co bym zrobił, gdybym zakochał się w niemieckiej dziewczynie. Odpowiedziałem jej, że się na to nie zanosi. A ona na to: „Gdybyś się zakochał w Niemce, musiałabym cię nienawidzić”. Nie wiem, czy chciała mnie sprowokować, ale później zdałem sobie sprawę, że rzeczywiście musiałaby mnie nienawidzić, bo tego domagała się od niej partia. Nie myślał Ojciec o ucieczce? Nigdy mi to nie przyszło do głowy. Zapewne wynikało to ze stosunku do mnie niemieckich gospodarzy oraz sytuacji innych polskich robotników, którzy pracowali w tej miejscowości. Ich także dobrze tam traktowano. Natomiast z Oberbachem, wioski położonej niedaleko Niederbachem, latem 1944 roku uciekło dwóch przymusowych robotników. Tyle że nie starali się oni wydostać z Niemiec, a ukryli się w pobliskim lesie. Najpierw nikt ich nie ścigał. Uciekinierzy potrzebowali jedzenia, więc zaczęli nocą zbierać po polach warzywa, a w końcu przyszli do gospodarstwa, gdzie wcześniej pracowali, i ukradli stamtąd kilka rzeczy, nie tylko żywność. Gospodarze domyślili się, że sprawcami kradzieży mogą być zbiegli robotnicy, i została zorganizowana obława. Za trzecim razem ich znaleźli i rozstrzelali na miejscu. 6 czerwca 1944 roku miało miejsce lądowanie aliantów w Normandii i pewnie uciekinierzy mieli nadzieję, że szybko nastąpi wyzwolenie. Tymczasem wojna trwała jeszcze blisko rok. Wyzwolenie jednak w końcu przyszło. Okolice Niederbachem wyzwolili Amerykanie. To było 7 marca 1945 roku. Pamiętam, że kilka dni przed wkroczeniem wojsk amerykańskich z okolicznych miejscowości wycofywali się Niemcy: to była masa żołnierzy idących pieszo albo jadących konno i na motocyklach. Przechodzili też przez miejscowość, gdzie pracowałem. A ponieważ było pochmurno, alianci nie mogli zbombardować ich z samolotów. Gdyby nie niski pułap chmur, pewnie by nas wysadzili w powietrze razem z niemieckim wojskiem. Mieszkańcy Niederbachem mieli więc szczęście, a ja razem z nimi. W nocy z 6 na 7 marca przyszła wiadomość, że Amerykanie są już w sąsiedniej wiosce. Wszyscy w Niederbachem wywiesili więc na gankach białe flagi. Tylko że 7 marca około trzeciej po południu przez wioskę przejeżdżała jakaś grupa niemieckich żołnierzy i jadący na czele esesman, jak zobaczył te białe flagi, zaczął strzelać w stronę ganków. Ludzie więc schowali te flagi z powrotem do środka. Kiedy się ściemniało, mój gospodarz wraz z rodziną zszedł do piwnicy. Mówił, żebym ukrył się tam razem z nimi, ale ja miałem obawy, że jeśli w dom uderzy bomba, to się nie wydostaniemy spod gruzu. Z ukrycia więc obserwowałem szosę. Kiedy zobaczyłem, że nadjeżdża samochód i nie jest to auto niemieckie, wyciągnąłem do góry ręce z białą chusteczką. Jeden z samochodów się zatrzymał i Amerykanie pokazali mi na migi, że chce się im pić. Poszedłem więc z tą prośbą do gospodarza. Gospodarz odkorkował flaszkę z sokiem jabłkowym, nalał do kufla, a ja zaniosłem go Amerykanom. Ci wzięli kufel i odjechali. A gospodarz do mnie: „Gdzie jest mój kufel?”. Nieważne były bomby, armatnie kule i ostrzał, tylko ten kufel. Nie było więc w waszej wiosce walk. Na szczęście nie. Amerykanie ustawili w ogrodzie mojego gospodarza armatkę, nałożyli na nią siatkę maskującą i co jakiś czas strzelali z niej za Ren. Zza Renu w naszą stronę też wystrzelono kilka pocisków, ale nie wyrządziły one większych szkód. Żaden z nich nie spadł na dom. Zresztą po kilku dniach Amerykanie poszli dalej na wschód i linia walk się od nas odsunęła. Powoli życie zaczęło wracać do normy. To był przełom marca i kwietnia, gospodarz powiedział więc: „Trzeba wyjść w pole”. Ojciec został w Niederbachem? Zostałem. Nie poszedłem z Amerykanami, jak zrobiło wielu przymusowych robotników. Jeden z Polaków, z którym zaprzyjaźniłem się w Niederbachem, powiedział: „Gdzie pójdziesz? Po co? Na razie nic nie wiadomo”. I przyznałem mu rację. Czekałem na rozwój wypadków i pracowałem jak dotąd u mojego gospodarza. Wyszedłem na pole z broną ciągniętą przez dwa konie. W pewnym momencie zobaczyłem, że pod tą broną wloką się trzy granaty. Zatrzymałem konie i zacząłem się zastanawiać, co robić. Pomyślałem, że przede wszystkim muszę skończyć swoją robotę. Odhaczyłem więc powoli te granaty, zaniosłem na bok, a potem ostrożnie bronowałem dalej. Znalazłem jeszcze w jednym miejscu czwarty granat, ale robotę skończyłem. Chyba nie do końca zdawałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Odminował Ojciec pole. Bawiłem się w sapera. W połowie listopada 1945 roku odszedłem stamtąd do obozu przejściowego zorganizowanego przez Amerykanów jakieś dziesięć – piętnaście kilometrów od Niederbachem. Polacy od razu zaczęli się tam organizować w różne struktury. W tym czasie myślałem już o powołaniu kapłańskim i chciałem przede wszystkim skończyć szkołę średnią, a taka była właśnie w tym obozie. Pojechałem więc tam, zgłosiłem się do kierownika szkoły i powiedziałem, że w Brzesku ukończyłem pierwszą klasę Liceum im. Józefa Piłsudskiego, że nie mam jednak z sobą żadnych świadectw, ale chciałbym kontynuować naukę w drugiej klasie. Po egzaminie orientacyjnym zostałem do tej szkoły przyjęty. Wróciłem więc do Niederbachem zabrać swoje rzeczy i pożegnać się. Co powiedzieli gospodarze? Pani Elizabeth płakał. Może przypominałem jej syna. Nie wiem. Później jeszcze parę razy ich odwiedziłem. Zawsze przywoziłem od nich syrop z buraków cukrowych. Mieliśmy więc słodkie urozmaicenie obozowej diety. Jakiś czas później naszą szkołę przeniesiono do klasztoru w Knechtsteden, a później do Lippstadt. I tam, w czerwcu 1948 roku, zdałem maturę. Nie chciał Ojciec wracać do Polski? Przede wszystkim chciałem zdać maturę. Z rodzicami miałem kontakt przez Czerwony Krzyż. Napisałem do domu, że mogę w Niemczech skończyć szkolę średnią i zapytałem, czy mam wracać. Ojciec odpisał, że jeśli mam możliwość studiowania, to żebym został. Zostałem więc, a po maturze wstąpiłem do jezuitów. To znaczy nie od razu. Najpierw musiałem napisać podanie, które zostało odesłane do Rzymu, później przeszedłem egzamin przed czterema ojcami jezuitami. Ostatecznie mogłem rozpocząć nowicjat. Proponowano mi, bym starał się o przyjęcie do nowicjatu w Niemczech, ale ja pomyślałem, że niemiecki już znam, więc jak pojadę do Włoch, to nauczę się włoskiego. I rzeczywiście przełożeni wysłali mnie do Galloro w prowincji rzymskiej. Kiedy skończyłem studia filozoficzne na Uniwersytecie Gregoriańskim, Adam Kozłowiecki SJ zachęcił mnie do wyjazdu do Rodezji Północnej, dzisiejszej Zambii. Przed wyjazdem do Afryki przez pięć miesięcy uczyłem się języka angielskiego na Malcie i w 1956 roku wyjechałem do Lusaki. Później w latach sześćdziesiątych studiowałem w Irlandii teologię. Do Zambii wróciłem w 1966 roku. Czy po wojnie był Ojciec w Polsce? Dopiero w 1965 roku, a więc dwadzieścia dwa lata po wywiezieniu na roboty. Byłem już po święceniach i miałem w Polsce prymicje. Spotkałem się z rodzicami, z bratem i siostrą. Mój brat też skończył szkołę średnią i wstąpił do lotnictwa w polskim wojsku, ale władze nie pozwoliły mu na służbę w tej jednostce, bo wyszło na jaw, że ma brata na Zachodzie. A czy utrzymywał Ojciec później kontakty z niemieckimi gospodarzami? Utrzymywałem. Ostatni raz byłem u nich też w 1965 roku. Pan Klemens już nie żył. Spotkałem tylko panią Elizabeth. Bardzo dobrze ją wspominam. Miałem naprawdę wiele szczęścia, że trafiłem w Niemczech do rodziny Geodelsów.

Wśród 14 tys. osób kierowanych w Berlinie do prac związanych z obroną przeciwlotniczą gros stanowią robotnicy przymusowi. Są zmuszani do rozbrajania bomb, usuwania ruin, wydobywania z
Kilka tygodni temu pisałem o problemach finansowych wystawy poświęconej losom robotników przymusowych w III Rzeszy, także polskich. Z pełnym przekonaniem przyłączyłem się do głosów wspierających inicjatywę utrzymania tej wystawy. Podobnie zareagowało wiele innych osób. Przed kilkoma dniami otrzymałem informację, że wysiłki te zakończyły się sukcesem. Ile jest jednak jeszcze takich wystaw, które czekają na wsparcie, choćby na pamięć o nich? W przyszłym roku będziemy obchodzić 75-lecie wybuchu II wojny światowej. Bardzo potrzeby jest wykaz wystaw w Niemczech związanych z tym wydarzeniem. Zapraszam do współpracy. (więcej…) Na początek krótkie wyjaśnienie. Poniższy tekst początkowo zamieściłem po niemiecku. Dedykowałem go jednemu z niemieckich przyjaciół Hansowi Golombkowi. Przed kilku dniami odebrał on w Ambasadzie RP w Berlinie odznaczenie resortowe Ministerstwa Spraw Zagranicznych \”Bene Merito\”. Odznaczenie to przyznaje się obywatelom polskim i obcokrajowcom za szczególne zasługi dla poprawy wizerunku Polski zagranicą. Na próbę niektórych czytelników zamieszczam tłumaczenie tego tekstu. Liczę, że zwłaszcza ostatnia część może być interesująca. Ciekaw jestem reakcji. (więcej…) Coraz częściej redukowanie funduszy na szeroko rozumianą kulturę tłumaczy się koniecznością zaciskania pasa w czasach kryzysu. Za każdym razem argumentem jest trudna sytuacja finansowa, potrzeba znalezienia oszczędności, by w przyszłości móc realizować jeszcze ważniejsze cele. Koniunktura na stare projekty minęła, często nie chce się o nich pamiętać, niezależnie od ich rangi i dorobku. O problemach prestiżowego Niemieckiego Instytutu Polskiego w Darmstadt pisałem już kilka razy. Niestety, petycja, pod którą podpisało się wiele znanych osób polskiego życia publicznego i naukowego nic nie przyniosła. Odpowiedź urzędnika ministerialnego przyniosła tylko rozczarowanie. Również kolejna inicjatywa służąca lepszemu poinformowaniu niemieckiego społeczeństwa o losach robotników przymusowych, także polskich, stoi pod znakiem zapytania. Sam już nie wiem, czy to jakaś czarna seria, czy raczej brak zrozumienia ze strony urzędników, po prostu ich krótkowzroczność i głupota. Jedną z form represji okupanta niemieckiego była wywózka na roboty w głąb Rzeszy lub też zmuszenie do pracy na terenie okupowanym. Polacy stanowili jedną z najliczniejszych grup wśród robotników przymusowych, zatrudniano ich głównie w rolnictwie, ale też przemyśle. Po wojnie przez dziesięciolecia daremnie starali się o uznanie ich praw do odszkodowania, adekwatnego zadośćuczynienia za wykonaną pracę. Byli robotnicy przymusowi z Europy Środkowo-Wschodniej i Wschodniej, ściślej mówiąc – ci z nich, którzy jeszcze żyli uzyskali możliwość dopiero niedawno, na przełomie XX i XXI wieku. Ze strony niemieckiej wypłatami świadczeń dla robotników przymusowych zajęła się Fundacja „Pamięć, Odpowiedzialność i Przyszłość” oraz powołane przez nią organizacje partnerskie (w Polsce była to Od lat 60. pani Delimat walczyła o finansowe odszkodowanie przed niemieckimi sądami. Niewielką kwotę otrzymała dopiero w 2003 roku). Problem pracy przymusowej i zadośćuczynienia za nią interesowały mnie w trakcie analizy niemieckich podręczników do historii. Chciałem dowiedzieć się, jak ta sprawa jest dzisiaj ukazywana i czy kwestia zabiegów o odszkodowania i uznanie cierpień tej grupy poruszana jest w szkole. W odróżnieniu od moich wcześniejszych analiz, ta przyniosła bardzo ciekawe efekty.
Często spoczywają tam również polscy robotnicy przymusowi. Grobów byłych robotników przymusowych jest w samym powiecie Emsland tysiące. który od 28 lat zajmuje się tematyką polskich
W historii II wojny światowej znane są wielkie bitwy i przerażające opisy masowych zbrodni w obozach koncentracyjnych. Los wielu zwykłych ludzi, zamienionych podczas niemieckiej okupacji, jest jakby mniej medialny, a co za tym idzie mniej popularny. Stąd też ciszej o nim w mediach, mniej jest konferencji naukowych temu tematowi poświęconych. Historycy szacują, że w czasie wojny robotnikami przymusowymi zostało około 3 milionów Polaków. We Wrocławiu było ich wielu, warto przypominać ich wojenne losy. Ludzie ze znakiem P Nastawiona na tryb wojenny niemiecka gospodarka potrzebowała wielu rąk do pracy, wielu mężczyzn poszło przecież na front. W tym celu przymuszano obywateli i obywatelki wielu krajów podbitej II Rzeczpospolitej. Korzystano z ludzi zarówno z terenów przyłączonych do Rzeszy, głównie z Wielkopolski i Śląska, a także z zamieszkujących tak zwaną Generalną Gubernię, w tym wypadku początkowo Małopolskę, później także i Mazowsze z Warszawą na czele, duże transporty pojawiły się zwłaszcza po upadku Powstania Warszawskiego. Polscy robotnicy przymusowi znaleźli się w wielu miastach III Rzeszy, także i w ówczesnym Breslau. Warunki pracy i życia Robotnicy przymusowi byli traktowani jak niewolnicy. Normą były kilkunastogodzinne dni robocze, niezależnie od tego, gdzie byli zatrudnieni. Dostawali za swoją pracę niewielkie wynagrodzenie, zazwyczaj trzykrotnie niższe niż Niemcy na tych samych stanowiskach. Obowiązywały ich surowe reguły poruszania się po mieście, zazwyczaj mieli jedynie wolne niedziele. W przypadku dziewcząt zatrudnionych w roli pomocy domowej, wolne były jedynie co drugie niedziele. W miarę upływu lat wojny sytuacja robotników przymusowych w Breslau pogarszała się, zgodnie zresztą z sytuacją wojsk niemieckich na froncie i rosnącymi problemami z zaopatrzeniem. Poza wyczerpującą pracą fizyczną, robotnicy przymusowi w mieście szykanowani byli również psychicznie. Zostali przymuszeni do noszenia na odzieży naszytej litery P, dopiero później w podobny sposób potraktowano w III Rzeszy Żydów, noszących gwiazdy Dawida. Miało to służyć ich natychmiastowemu rozpoznaniu, wiele miejsc użyteczności publicznej w mieście nosiło tabliczki zabraniające wstępu Żydom, Polakom i psom. Za najlżejsze przewinienia napotykały robotników kary i szykany, tak fizyczne jak i psychiczne. Wielu za odmowę wykonania polecenia służbowego lub inne przestępstwa trafiło do więzienia lub obozu koncentracyjnego, najczęściej do Gross-Rosen, położonego w pobliżu Strzegomia. Robotnicy przymusowi mieszkali w bardzo trudnych warunkach lokalowych, wielu z nich w obozach pracy, licznie rozlokowanych na obszarze całego miasta. Bardzo liczna grupa więźniów pojawiła się w największym z nich, Burgweide (dziś Sołtysowice) po upadku Powstania Warszawskiego. Oprócz tego istniały jeszcze obozy na Osobowicach, Tarnogaju, Klecinie, a także w rejonie Dworca Świebodzkiego, dla obsługi fabryk mieszczących się w rejonie dzisiejszej ulicy Robotniczej. Organizacja Olimp Polacy przywiezieni do pracy przymusowej próbowali się organizować i wspierać wzajemnie, jednak było to niezwykle utrudnione w obcym dla nich mieście. Pewną pomocą były działania podejmowane przez Polonię w Breslau, której członkowie znali miasto i sposoby jego funkcjonowania. Najbardziej znaną z takich prób samoopomocy była organizacja „Olimp”, dość szybko rozbita przez gestapo, głównie poprzez jej powiązania z Armią Krajową i prowadzoną na jej rzecz akcją wywiadowczą, działającą pod kryptonimem „Stragan”. Jej historia jest tak fascynująca, że zasługuje na osobne potraktowanie. Po wojnie Wiele osób ze znakiem P przeżyło oblężenie twierdzy Breslau, wielu z nich pozostało już na stałe w polskim już mieście. Z symbolu swojego upokorzenia byli robotnicy przymusowi uczynili przedmiot dumy, działając czynnie o pielęgnowanie wspomnień robotników przymusowych we Wrocławiu. Przez lata tworzyli odrębny klub w ramach Towarzystwa Miłośników Wrocławia, dbając o zbieranie relacji z tamtych lat. W roku 1995 wspomnienia te ukazały się w publikacji zatytułowanej „Niewolnicy w Breslau – Wolni we Wrocławiu”. Od 1992 roku jeden z wrocławskich skwerów, położony przy ulicy Prusa, nosi imię Ludzi ze znakiem P, na samym skwerze stoi również pomnik poświęcony pamięci wrocławskich robotników przymusowych.
Tłumaczenie hasła "robotnice (mrówki)" na angielski . workers (ants) jest tłumaczeniem "robotnice (mrówki)" na angielski. Przykładowe przetłumaczone zdanie: Dokerzy zarabiali teraz niezłe pieniądze, podobnie robotnicy fabryczni. ↔ Dockers earned good money these days, so did factory workers. 02N1sl.
  • u4wjxuy57l.pages.dev/128
  • u4wjxuy57l.pages.dev/230
  • u4wjxuy57l.pages.dev/395
  • u4wjxuy57l.pages.dev/51
  • u4wjxuy57l.pages.dev/299
  • u4wjxuy57l.pages.dev/41
  • u4wjxuy57l.pages.dev/293
  • u4wjxuy57l.pages.dev/340
  • u4wjxuy57l.pages.dev/19
  • robotnicy przymusowi w niemczech lista